Dawno, bardzo dawno temu jedną z najostrzejszych i najbardziej złowróżbnych form zwracania się do osób niemile widzianych było: „idź do kata!”, „a bodaj cię kaci!”. Tymczasem – o czym mało kto pamięta – kat był ni mniej, ni więcej, tylko... urzędnikiem państwowym. Ale to specyficzny urząd; w wielu krajach dziedziczny – z konieczności, bo raczej nie darzono zaufaniem potomków kata i z rzadka dawano im szanse w którejkolwiek z innych profesji. Co prawda kat ukrywał twarz pod kapturem, ale i tak go znano, a na jego rodzinę spadało całe odium mrocznego procederu. Skoro tak, kat mógł – nie licząc się ze skrupułami ani z tzw. opinią publiczną – „dorabiać” sobie w sposób równie może niemiły, ale za to przynoszący dochód. Mógł sprzątać nieczystości z ulic, prowadzić zamtuz albo... parać się handlem. W tej dziedzinie miał szczególne pole do popisu – tylko u niego można było kupić smalec z wisielca (nieodzowny, gdy cierpisz na reumatyzm), kości czaszki (pomocne dla epileptyka) czy po prostu stryczek (na szczęście).
Ale to zajęcia uboczne. Podstawowe obowiązki kata polegały na wykonywaniu wyroków sądowych. Z pewnością nie były nudne ani monotonne; kat wieszał, palił na stosie, ucinał głowę (także ręce, nogi, język, a za szczególne bluźnierstwo również wargi), wyłupiał oczy, wykręcał poszczególne części ciała, łamał kołem, grzebał żywcem albo „tylko” przypiekał rozpalonym żelazem. Był niezbędny. Nie można przecież powtarzać sytuacji, głośnej swego czasu w kraju, że ukaranego śmiercią za złodziejstwo musiała powiesić... jego ofiara.
Dla jeszcze większego urozmaicenia widowiskowej przecież pracy kata, a może także dla zadzierzgnięcia bliższych stosunków między miastami, władze „wypożyczały” sobie nawzajem zakapturzonych fachowców – wiadomo o tego typu umowie między Lublinem, Opatowem a Sandomierzem (1428). Nie wiadomo natomiast, aby Piotrków kiedykolwiek uczestniczył w podobnym porozumieniu. Tutejszy kat zawsze miał pełne ręce roboty...
Nie wiemy dokładnie, kto wykonywał w Piotrkowie wyroki. W ogóle niewiele wiemy o tutejszym kacie. Ale wiemy przynajmniej, gdzie mieszkał. Obecna ulica Szewska nosiła kiedyś nazwę Rycerskiej i kończyła się kwadratową basztą wbudowaną w mury okalające miasto. W tej właśnie baszcie mieszkał piotrkowski kat – nie wiemy, czy stale, ale na pewno w roku 1629 (dowodzą tego dokumenty).
Trybunał Koronny zapewniał mu dużo pracy i to dosyć różnorodnej. Wyroki (jak już wiemy z poprzedniego rozdziału) były często wymyślne i za każdym razem indywidualnie dobrane, a przy tym wykonywano je w różnych miejscach. Jeśli skazany miał być ścięty (przypomnijmy: obosiecznym mieczem z uwieszoną na końcu kulą, aby cios był niezawodny, celny, bezbłędny i nie naraził samego kata na chłostę), działo się to na piotrkowskim rynku. Podobnie w przypadku kary pręgierza i publicznego palenia zwłok ad furcam – czyli na specjalnych rusztach. Do szczególnych atrakcji należało widowiskowe rozrzucanie lub wystrzeliwanie prochów straconego już skazańca „na cztery wiatry”. I to, i wieszanie odbywało się poza miastem; odległość nie stanowiła żadnej przeszkody dla gawiedzi spragnionej widowiska.
Skazany zazwyczaj sam zgłaszał się dla odbycia kary. Gdyby tego nie zrobił, jako wyjęty spod prawa narażałby się przecież na rodzaj samosądu, całkowicie dozwolonego w tym wypadku. Zdarzali się wprawdzie ryzykanci – uciekinierzy, ale wielu wolało raczej chłostę czy nawet natychmiastową śmierć z ręki profesjonalisty niż razy i płazowanie od bezimiennego mściciela.
Istniała wszakże szczególna szansa ocalenia głowy. Ponieważ trudno było pozyskiwać chętnych do wykonywania zawodu kata, skazany mógł prosić o wstrzymanie egzekucji – w zamian za co on sam już do końca życia będzie takowe wykonywał. Jak to mówią: skórka za wyprawkę...
Anna Rzędowska, "Piotrków nie tylko Trybunalski", Wydawnictwo Do, 2006