Legenda o naszyjniku królowej Jadwigi

Piotrków był w czasach średniowiecznych bardzo ważnym miastem – stolicą licznych zjazdów rycerstwa i duchowieństwa. Nie brakowało więc w nim rzemieślników, kramów, karczm oraz zajazdów. Wszystkie te zabudowania ściśnięte były na małej powierzchni Starego Miasta. Ludzie wyjeżdżali, zaraz na ich miejsce pojawiali się całkiem nowi, obcy przybysze. Nietrudno więc było o klęski żywiołowe, czy to epidemie, czy też pożary. To właśnie te ostatnie zniszczyły miasto kilkukrotnie. Ostatni raz odbudował je król Jagiełło, który postanowił również otoczyć gród potężnymi murami. Niestety, na ten cel zabrakło pieniędzy w królewskiej kasie. Na pomoc pospieszyła jednak królowa Jadwiga, która zapisała na poczet budowy murów swoje własne klejnoty, wśród których znalazł się bardzo cenny złoty naszyjnik. Piotrkowianie na pamiątkę tego wydarzenia umieścili w murach specjalny znak – po zachodniej stronie miasta, tam gdzie obecnie znajduje się klasztor dominikanek, można zobaczyć łańcuch wykonany z czarnych cegieł symbolizujący pomoc królowej Jadwigi.


Legenda o księciu Łokietku i dzwonnicy kościoła Farnego

Kiedy Władysław Łokietek był jeszcze księciem i walczył o zjednoczenie Królestwa Polskiego, przeszkodzić chcieli mu w tym zamiarze m.in. Czesi. Po jednej z klęsk Piast uciekał z kraju i zatrzymał się w Piotrkowie. Tutaj niemal nie dopadł go pościg czeskich żołnierzy, jednakże lubiący Łokietka mieszkańcy trybunalskiego grodu postanowili mu pomóc i ukryli go w skarbczyku znajdującym się w dzwonnicy kościoła farnego, tam gdzie funkcjonowało również kościelne archiwum. Jeszcze dzisiaj z ulicy Krakowskie Przedmieście można zobaczyć w wieży maleńkie okienko, które doprowadzało nikły snop światła do kryjówki przyszłego króla Polski.


Legenda o Opiekunce Miasta

Wśród mieszkańców piotrkowskiego grodu popularna jest historia o tym jak wyglądała obrona miasta przed najazdem Szwedów, tych samych, którzy później pociągnęli na Jasną Górę i doznali tam porażki. Piotrków także bronił się dzielnie, a król Szwedów, Karol Gustaw, poprzysiągł, że kiedy zdobędzie niezłomne miasto, zrówna je z ziemią a wszystkich mieszkańców zabije. Być może faktycznie tak by się stało, gdyby nie pewne niewytłumaczalne zjawiska, które wówczas zaszły w mieście. Król wraz ze swoimi żołnierzami miał bowiem zobaczyć jak nad Farą, do dzisiaj zdobiącą Stare Miasto, unosi się niewiasta w błękicie, której oblicze jaśniało blaskiem niespotykanym na ziemi. Jak chcą Piotrkowianie, była to Matka Boża, która w ten sposób ukazywała szwedzkiemu najeźdźcy, że opiekuje się tym miastem i jego mieszkańcami. Przestraszony król odstąpił od swego planu i chociaż zdobył miasto, to nic złego nie stało się żadnemu z Piotrkowian. Miasto uniknęło nawet splądrowania, gdyż jeden z dowodzących oficerów został odmieniony przez „niewiastę w błękicie” po tym, jak zamierzał zabrać obraz Matki Bożej z jednego z piotrkowskich kościołów i zakazał rabowania mieszkańców.


Legenda o porwanej zakonnicy

W połowie dziewiętnastego wieku, spowiednik klasztoru sióstr Dominikanek szukając w ratuszu miejskim jakichś dokumentów potrzebnych klasztorowi, znalazł oto taką legendę w starych dokumentach zapisaną, która tak o powstaniu jeziora Bugaj opowiada:

W klasztorze Dominikanek, który w 1626 roku ufundowała Katarzyna Warszycka - właścicielka dóbr Rokszyce, odbywała się ceremonia obłóczyn, czyli uroczystego przywdziania habitu zakonnego i przyjęcia do zakonu nowej zakonnicy, a była nią młoda i bardzo piękna dziewczyna. Na uroczystości był obecny starosta piotrkowski, chociaż niektórzy powiadają, że był to tylko jakiś starościański wielmoża, któremu piękna postulantka tak się okrutnie spodobała, że niepomny na świętość miejsca, postanowił wykraść ją z klasztoru. A było to świętokradztwo i raptus puellae porwanie dziewicy, za co nawet szlachcic cześć rycerską tracił i na gardle był karany. Ale butny wielmoża prawo i bojaźń bożą lekceważył i, aby swój niecny zamiar urzeczywistnić, chytry plan obmyślił. Oto pewnego dnia pod wieczór, przed furtę klasztorną zajechała kareta, z której wysiadła wysoka kobieta i stukając do furty poprosiła o przywołanie zakonnicy, która po uroczystych obłóczynach nowicjat odbywała. Gdy młoda zakonnica nieświadoma niebezpieczeństwa przybyła do rozmównicy, przebrany za kobietę wielmoża porwał ją, przemocą do karety wsadził i w szalonym pędzie wywiózł do swojego zamku, czy też dworu, co się za miastem znajdował nad brzegami Wierzejki, która wtedy nazywana była Koprzywnicą. Przerażona zakonnica zrozumiała, że została porwana, więc modliła się i Panu Bogu w opiekę polecała, a tymczasem kareta przed siedzibą wielmoży zajechała. Było już zupełnie ciemno, więc porywacz z karety wysiadł i na swoją służbę, pewnie od swego pana nie lepszą, wołał, aby bramy otwierała. Wtedy młoda zakonnica korzystając z ciemności i odwrócenia uwagi swojego prześladowcy, z karety wyskoczyła i w las bugajski uciekła, schronienia przed wielmożą szukając, na niebezpieczeństwo spotkania dzikiego zwierza nie zważając. Rzucił się w pogoń starosta razem ze swoimi ludźmi, ale rozpętała się straszna nawałnica, która ich zatrzymała. Wrócili więc do dworu przeklinając okrutnie, a wtem dwór wraz z panem i służbą zapadł się w ziemię, a powstały w jego miejsce głęboki dół zalała woda tworząc jezioro, które okoliczni mieszkańcy nazwali Bugajem. O tym czy młoda zakonnica zdołała znaleźć drogę w ciemnościach i powrócić do klasztoru legenda nie wspomina. A o pańskiej siedzibie na Bugaju wiemy z innych opowieści.

Był w szesnastym wieku na Bugaju dwór królewski, o którym piszą kronikarze, a który zbudowano w dramatycznych okolicznościach. Oto zapisał Marcin Bielski, że w 1516 roku straszny pożar tak zniszczył Piotrków, że "cokolwiek było miasta w obrębie murów warownych, wygorzało wszystko do szczętu". A budowa królewskiej siedziby, którą rozpoczął Benedykt Sandomierzanin w 1511 roku, miała być ukończona dopiero za kilka lat. Gdzież więc miał zamieszkać król Zygmunt zwany Starym i jego dwór, kiedy na obrady sejmowe ze stolicy do Piotrkowa przybyli? Aby temu sprostać, podstarości piotrkowski Piotr Żochowski wybudował dla króla dwór drewniany na zachodnim brzegu jeziora bugajskiego. Ale król Zygmunt rychło przeniósł swoją rezydencję do zamku, którego budowa została ostatecznie zakończona w 1521 roku i dwór opustoszał na jakiś czas. Kiedy w 1548 roku zmarł stary władca, a na stronie zasiadł jego syn Zygmunt, vivente rege czyli za życia starego króla, w Piotrkowie nowym królem obrany, drewniany dwór wrócił do łask. Stało się tak dlatego, że był wygodniejszy do zamieszkania niż turris pyothrkoviensis wieża piotrkowska (bo tak wtedy zamek nazywano), ale były także i inne przyczyny. Młody król Zygmunt August, kiedy na Litwie rządy wielkoksiążęce sprawował, ożenił się potajemnie z Barbarą Radziwiłłówną, wprawdzie z wielkiego litewskiego rodu pochodzącą, ale swoją poddanką, a na to nie chcieli się zgodzić z powodów politycznych ani królowa Bona - matka Zygmunta, ani panowie senatorowie i posłowie koronni. Królewskie małżeństwo było aktem politycznym, miało służyć zawieraniu politycznych sojuszy, przynosić zyski i pożytki królestwu i dlatego sejm i senat powinny być o takowym poinformowane i je zaakceptować. A tymczasem małżeństwo młodego króla zawarte bez zgody stanów sejmujących i królowej matki, zdaniem przedstawicieli szlachty polskiej służyć mógł o tylko wyniesieniu litewskiego rodu Radziwiłłów ponad inne w królestwie, bez żadnych korzyści dla państwa. Była w tym oczywiście obawa o własne interesy, ale także o interes Rzeczpospolitej. Przeto na sejmie zwołanym do Piotrkowa w ostatni dzień października 1548 roku, podczas obrad toczonych w zamku, okrutnie powstawano przeciwko królewskiej małżonce Barbarze, namawiając króla do rezygnacji z tego małżeństwa. Królowa Bona gościła we dworze w Gomulinie, starając się wpływać przez swoich zaufanych na rezultat obrad sejmowych. Szczególnie mocno występowali z przemowami przeciwko królewskiemu małżeństwu: wojewoda krakowski Piotr Kmita, z rodu tego starosty Jaśka Kmity co Kościół NMP na Krakówce w czternastym wieku fundował, wojewoda sandomierski Jan Tęczyński i poseł z krakowskiego Piotr Boratyński. Ich przemowy przedstawia w swej kronice Dziejów w Koronie Polskiej - Łukasz Górnicki. Długo trwały obrady, posłowie na kolana przed królem padali, ale królewskiego oporu miłością do Barbary spowodowanego nie przełamali. Rzekł im w końcu Zygmunt August: Milsza zasię mi jest wiara moja niźli wszystkie na świecie królestwa. Gotów był zrzec się korony królewskiej i wyjechać na Litwę, co mu wyperswadowali hetman Jan Tarnowski i kanclerz Samuel Maciejowski, którzy wspierali króla w tym sporze o autorytet królewski. Barbara została w końcu uznana królewską małżonką i koronowana, ale wkrótce, bo już w 1551 roku, zmarła. O jej śmierć, którą miała rzekomo spowodować trucizna, długo oskarżano w Polsce królową Bonę, szczególnie przeciwną temu małżeństwu. A król Zygmunt August od tej pory wolał zamieszkiwać w oddalonym od Piotrkowa dworze myśliwskim na Bugaju, niż przebywać w zamku piotrkowskim, który mu przypominał spory o małżeństwo z ukochaną. Po jego śmierci dwór bugajski popadł w ruinę i już w końcu szesnastego wieku nie nadawał się do zamieszkania. Gdzie więc siedział butny wielmoża co zakonnicę porwał sto, a może i dwieście lat później, nie wiadomo.


Legenda o dwóch siostrach

Podobno kiedyś, a było to może w szesnastym lub siedemnastym wieku, a może jeszcze dawniej, wzdłuż brzegów jeziora, bo tamtędy poprzez groblę i most prowadziła droga do Piotrkowa, szły dwie siostry: Józia i Tereska. Kiedy przechodziły tuż nad brzegiem, ujrzały leżące w płytkiej wodzie dwa dzwony kościele: duży i mały. Silniejsza z sióstr, Józia, wydostała z wody duży dzwon i postanowiła sprzedać go piotrkowskim kupcom. Taki dzwon i dzisiaj jest bardzo drogi, a w dawnych wiekach był to cały majątek. Nic więc dziwnego, że Józia uległa pokusie. Tereska, która wydostała z wody mały dzwon, postanowiła zanieść go do Piotrkowa i oddać proboszczowi od piotrkowskiej Fary. Tak też zrobiła i mały dzwon umieszczony przez proboszcza w sygnaturce kościoła farnego swoim dźwiękiem przez wieku przypomina piotrkowianom o Teresce. Natomiast, kiedy jej siostra Józia próbowała dźwignąć duży dzwon i zanieść go do piotrkowskich kupców, nagle zabrakło jej sił i dzwon wypadł z jej rąk, potoczył się po płyciźnie, wpadł w głębokie wody jeziora bugajskiego i utonął na zawsze. I tylko czasem, kiedy wsłuchać się w ciszę nad Bugajem, można usłyszeć cichy dźwięk dzwonu, który leży gdzieś na dnie jeziora.


Legenda o zatopionej wsi

Rzeka Wierzejka, opływająca Piotrków od północy i wschodu, tworzy pomiędzy starymi drogami do Sulejowa i Koła największy pod miastem zbiornik wodny nazywany jeziorem Bugaj. Podobno w dawnych wiekach jezioro było bardzo głębokie, ale w miarę upływu czasu zarastało trzciną i tatarakiem, co i dzisiaj zobaczyć można. W czasach historycznych, w miejscu dzisiejszej zapory, stał młyn królewski o trzech kołach wodnych, a sam Bugaj należał do starosty piotrkowskiego i tylko dominikanie piotrkowscy mieli przywilej łowienia w nim ryb. Tak naprawdę to nie wiadomo czy święty gaj zwany "Bugajem" znajdował się tej okolicy, daleko poza miastem, czy też znacznie bliżej zbiegu Strawy i Strawki i tylko nazwa przed wiekami została przeniesiona z gaju na jezioro, które legendy otoczyły tajemnicą.

Oto jedna z nich powiada, że kiedy chrześcijaństwo wyparło stąd pogańskie wierzenia, w miejscu gdzie dzisiaj jest jezioro stanął kościół murowany, a wokół niego wieś, której mieszkańcy, chociaż niby chrześcijanie, byli jednak bardzo niegodziwi. Mieszkało tam dwóch braci, którzy tak byli niezgodni i darzyli się taką nienawiścią, że wprost patrzeć na siebie nie mogli. Zatem aby unikać nawzajem swojego widoku i jakichkolwiek kontaktów, wybudowali pomiędzy swoimi zagrodami wysoki mur. Co było powodem takiej nienawiści w rodzinie nie wiadomo, ale niezgodni bracia nie byli jedynymi złymi ludźmi w tej wsi. Inni mieszkańcy nie pozostawali w tyle; waśnili się ze sobą, czynili szkody w gospodarstwach sąsiadów, nie szanowali przykazań boskich i kościelnych. W końcu ich grzechy spowodowały, że kościół i wieś zapadły się w głąb, a na ich miejscu powstało jezioro głębokie "na trzech mężów" jak opowiadali starzy piotrkowianie. Podobno w dzień Bożego Narodzenia i w drugi dzień Wielkanocy nad jeziorem słychać dźwięk dzwonów, ale usłyszeć je może tylko człowiek poczciwy, co sprawiedliwie postępując, na poważnie innych zasługuje.


Legenda o sądzie czartowskim

Ma Piotrków w nazwie zawartą pamięć o dawnym znaczeniu i świetności. Dla przypomnienia czasów, kiedy jako stolica sprawiedliwości w całym kraju słynął za sprawą najwyższego sądu Rzeczpospolitej, co się tutaj przez 214 lat zbierał i w odróżnieniu od Piotrkowa Kujawskiego, Trybunalskim został nazwany. Kiedy po ostatnim sejmie co się tu w 1567 roku odbywał, zdecydowano na sejmie w Lublinie, który Rzeczpospolitą Obojga Narodów utworzył, że odtąd sejmy zbierać się będą po wieczne czasy w Warszawie, smutno i pusto stało się w Piotrkowie. Nie przybywał już dwór królewski, nie zjeżdżały orszaki senatorskie i posłowie ziemscy ze służbą. Nie było komu sprzedawać ani wyrobów rzemieślniczych w kramach na Rynku, ani jedzenia, piwa i win węgierskich w szynkach, a w zajazdach nikt nie nocował. Nastała bieda, nawet zamek królewski opustoszał, choć we władzy starostów się znalazł i czasem starostowie tu w podziemiach więźniów trzymali. Aż w 1578 roku wieść po Rzeczpospolitej poszła, że sejm warszawski pod berłem króla Stefana sąd najwyższy Trybunałem Koronnym nazywany ustanowił i jego siedziby w Piotrkowie dla Wielkopolski, a w Lublinie dla Małopolski ustalił. I znowu Piotrków stał się gwarnym miastem. Każdy zjazd trybunalski był ważnym wydarzeniem nie tylko dla niego, ale dla znacznej połaci kraju, skąd szlachta i magnaci zjeżdżali się na sesje Trybunału, które się co roku od poniedziałku po św. Franciszku Serafickim do kwietnej Niedzieli tutaj odbywały. Zjeżdżało mnóstwo szlachty, co sprawy w Trybunale miała, znowu zjeżdżały orszaki możnowładców, a czasem to ilość ich była taka, że kiedy ostatni pojazd wyjeżdżał z zamku w Wolborzu, gdzie są tylko deputaci duchowni zbierali i stamtąd do Piotrkowa uroczyście wjeżdżali, to pierwszy już docierał do bram miasta. Nierzadko i noclegu zdobyć nie było można i brać szlachecka pomimo zimna, na wozach, swoich nocować musiała. Nic więc dziwnego, że za dnia szynki oblegała i po pijanemu burdy nieprzystojne czyniła, o czym wspominają pamiętnikarze. Był Trybunał ostoją sprawiedliwości i pisano na jego cześć utwory pochwalne jak na przykład: Trybunał Główny Koronny siedmią splendorów oświecony, dzieło napisane przez Andrzeja Lisieckiego Instygatora Koronnego (oskarżyciela) i wydane drukiem w 1638 roku w Krakowie. Pisali o Trybunale pamiętnikarze, drukowano spisy deputatów, przemowy Marszałków i Prezydentów na otwarcie i zakończenie sesji, które były wygłaszane w kościele farnym, gdzie zaprzysięgano deputatów i jak niegdyś sejmy, tak teraz trybunał uroczystym nabożeństwem zaczynano. A kiedy po nabożeństwie orszak szedł uroczyście ulicą Grodzką do ratusza na Rynku, na czele niesiono obraz na desce malowany Matki Boskiej Pocieszenia, zwanej także Trybunalską i umieszczano go w kaplicy, co się na piętrze ratusza obok sali sądowej znajdowała. I tam obraz pozostawał, aż Trybunał kończył swoją kadencję w Piotrkowie i do Lublina miał wyjechać. Wtedy obraz znowu przenoszono uroczyście do kaplicy w kościele farnym. Nie zawsze jednak sądzono sprawiedliwie i o tym także pisali politycy i pamiętnikarze, więc co jakiś czas dokonywano na sejmach korektury (poprawy, częściowej zmiany przepisów) Trybunału.

Magnat wielkopolski Krzysztof Opaliński, który bywał deputatem i marszałkiem, kiedy sam miał sprawę w Trybunale, pisał do brata w połowie siedemnastego wieku: wjedziemy do Piotrkowa... na osiełku złotem obłożnym. Co miało znaczyć, że załatwią pomyślnie swoje sprawy, dając łapówki deputatom, instygatorowi i palestrantom, a także przekupując świadków, bowiem wszystkie te grzechy trapiły trybunalską sprawiedliwość. Już w osiemnastym wieku znane było w tej części Rzeczpospolitej przysłowie, że piotrkowski świadek za łyżkę barszczu, czyli fałszywego świadka na trybunale piotrkowskim można było kupić za małe pieniądze. Często niesprawiedliwie sądzili sędziowie, choć w kościele farnym sprawiedliwości bronić przysięgali i choć w sali trybunalskiej na ścianie pod krucyfiksem widniała ku pamięci wszystkich maksyma: Iuste iudicate nam ego iusticias vestras iudicabo - sądźcie sprawiedliwie, bo ja sprawiedliwość waszą sądzić będę.

Zdarzyło się, że pewnego razu uboga wdowa skrzywdzona przez bogatego szlachcica i sprawiedliwości szukając, pozwała go do Trybunału i wytoczyła mu proces. Chociaż racja była po jej stronie, a krzywda, mimo zeznań fałszywych świadków, wyraźnie widoczna, przekupienie przez jej krzywdziciela sędziowie Trybunału wydali niesprawiedliwy wyrok. Zrozpaczona, ale i rozgniewana wdowa wykrzyknęła w sali trybunalskiej: "A choćby mnie i diabli sądzili, sprawiedliwszy by wyrok wydali!" Choć sędziów zawstydziła, niczego to w jej sprawie nie zmieniło. Późnym wieczorem skończyły się obrady Trybunału, zapadła noc i sala rozpraw opustoszała. W ratuszu na Rynku pozostali tylko pisarze sądowi, którzy porządkowali sprawy z kończącego się dnia i przygotowywali nowe na dzień następny. Kiedy zmęczeni mieli iść na spoczynek, stała się rzecz niesamowita i zdumiewająca. Najpierw usłyszeli hałas niezwykły i z okien ujrzeli zajeżdżające na Rynek karety, które zatrzymały się przed ratuszem. Wysiedli z nich dziwaczni, ubrani nie po polsku pasażerowie. Na głowach mieli trójgraniaste kapelusze, na nogach pończochy, spod kusych, niemieckich fraków wystawały im ogony. Były to oczywiście diabły, bo poza jedynym łęczyckim Borutą co się po polsku nosił, wszystkie inne nosiły strój niemiecki. Przerażenie, które ogarnęło pisarczyków, odebrało im władzę w nogach i przykuło do miejsc na których zwykle siedzieli i tylko patrzyli na to co się działo w sali trybunalskiej, bowiem diabelski orszak tam właśnie przybył. Rozsiadły się diabły na miejscach, które zwyczajnie deputaci zajmowali. Jeden zajął miejsce marszałkowskie i nakazał ponownie wnieść na wokandę sprawę biednej wdowy. Dwaj inni występujący jako adwokaci przedstawiali racje obu stron: skrzywdzonej wdowy i jej krzywdziciela. Po rozpoznaniu zarzutów i wysłuchaniu obrony, diabelski trybunał naradzał się krótko. Na ostatek diabeł, co w roli marszałka trybunału występował, wezwał jednego z osłupiałych pisarzy i podyktował mu nowy wyrok. Diabelski trybunał przyznał słuszność wdowie. Sentencję wyroku spisaną na pergaminie przez niemal umarłego ze strachu pisarza, podpisały wszystkie diabły, odcisnęły jakąś pieczęć i opuściły ratusz, a przerażeni pisarczykowie rozbiegli się do domów. Rano deputaci Trybunału oglądali diabelski dokument, na którym zamiast pieczęci odciśnięte były, czy też wypalone diabelskie pazury. Staropolskie przysłowie powiada, że gdzie diabeł nie może tam babę pośle, a w Piotrkowie na odwrót, diabli babie z pomocą przyszli. Ale o tym, czy niesprawiedliwy wyrok został zmieniony po diabelskiej interwencji nic nie wiadomo. Podobną legendę opowiadają w Lublinie - drugim mieście trybunalskim i nawet pokazują stół przy którym zasiadał diabelski trybunał, którego marszałek zostawił na blacie wypalony ślad diabelskiej łapy. Widać i tu i tam sądzono nie zawsze sprawiedliwie.


Legenda o Belbogu i Łysej Górce

Za bramą sieradzką, po zachodniej stronie murów dawnego Starego Miasta piotrkowskiego znajdowała się góra zwana Łysą. Tam też wojewoda Wszebor postawił  ponoć swój zamek by pilnował trybunalskiego grodu. Trudno powiedzieć, czy było tak faktycznie, w każdym razie wszelkie ślady po tym domniemanym fakcie zaginęły. Przed zamkiem na Łysej Górce znajdowała się świątynia dobrego boga pogańskiego, zwanego Belbogiem. Bóstwo było dobre i życzliwe dla mieszkańców Piotrkowa, miało jednak jedną bardzo dużą wadę – zadawało się ze złymi duchami, jak biesy i czarty, korzystało też z towarzystwa kobiet powszechnie uznawanych za czarownice i wiedźmy. Dlatego też Piotrkowianie niezbyt lubili zapuszczać się na Łysą Górkę, zwłaszcza po zmroku, kiedy to Belbóg wzywał swoich przyjaciół na sabaty. Góra należała do jednego z piotrkowskich rodów, zwanego Łysogórskimi. Nie mając żadnego pożytku z majątku opanowanego przez czarownice i inne złe moce, z wielką chęcią przystali oni na sprzedanie go rodowi Starczewskich. Ci zaś szybko poradzili sobie z czarcimi wpływami na górce – wybudowali tam klasztor i kościół, które stoją tam do dzisiaj a służą w nich Ojcowie Bernardyni.


Legenda o Piotrze Morawiaku

W IX wieku przybył do piotrkowskiej osady misjonarz Piotr zwany "Morawiakiem", co pewnie z Wielkich Moraw pochodził i zaczął wśród mieszkańców krzewić chrześcijaństwo. Na miejscu świętego gaju zbudował kościół drewniany, w którym odprawiał nabożeństwa i głosił zasady wiary chrześcijańskiej. Mieszkańcy osady na dzisiejszej "Krakówce" chętnie słuchali jego nauk i przyjęli chrześcijaństwo, a święty gaj wycięli i posągi bóstw pogańskich zniszczyli. Zostawili tylko stary dąb, bo miał właściwości lecznicze. Kiedy Piotr uznał, że jego misja została spełniona, pożegnał chrześcijańskich mieszkańców "Krakówki" i przeprawił się przez bagna i moczary na północny brzeg Strawki, gdzie również rozwijała się duża i ludna osada. Tutejsi mieszkańcy nie uprawiali ziemi, a zajmowali się głównie wyrobem broni bojowej i myśliwskiej, którą sprzedawali i to było ich główne źródło utrzymania. Byli oni bardziej dzicy i do obyczajów pogańskich jako wiary przodków bardziej przywiązani niż mieszkańcy "Krakówki". Przyjęli więc misjonarza Piotra nieprzyjaźnie i zmusili go do powrotu na południowy brzeg do chrześcijańskiej osady. Po powrocie do przyjaznych sobie ludzi, Piotr dalej nauczał, odprawiał nabożeństwa w swoim kościele i udzielał chrztu.

Jednak zawziętość pogańskich Piotrkowian ze Starego Miasta była wielka. Kiedy szykując się do obchodów świąt pogańskich, może na Kupałę, przybyli do chrześcijańskiej osady i zobaczyli, że święty gaj został wycięty, a posągi bóstw obalone, to "przejęci grozą kościółek spalili, a nowo nawróconych na wiarę prawdziwą rozpędzili na cztery wiatry". Tak to w dziewiątym wieku pogaństwo zatriumfowało w Piotrkowie, i trwało to aż do czasów kiedy książę Polan Mieszko przyjął chrzest, a z nim całe państwo. Wtedy chrześcijaństwo wróciło nad brzegi Strawy i Strawki, ale długo jeszcze brakowało tu świątyni. Dopiero wtedy, za panowania księcia Mieczysława (legenda nie mówi o którego Mieczysława chodzi), a może trochę później, Piotr Włostowic postawił nowy, tym razem murowany kościół i ten przetrwał do naszych czasów.


Legenda o świętym dębie i Czarnym

W mrocznej przeszłości i tak w czasie odległej, że dziadkowie dziadków najstarszych Piotrkowian tego nie pamiętali, gród piotrkowski na wzniesieniu pomiędzy dwoma rzekami położony otaczały szeroko rozlane wody i niedostępne bagniska. Pośród bagien pierwotni mieszkańcy tych okolic budowali domostwa na palach drewnianych, do których jedynie łodziami, albo wpław dostać się było można. Były więc domostwa bezpiecznym schronieniem przed napadem nieprzyjaciół i dzikimi zwierzętami tak długo, aż ciasno się zrobiło na bagnach, bo nowych mieszkańców przybywało i nie było już gdzie domów budować. Wtedy część ludzi z bagien przeniosła się na wzniesienie, gdzie dzisiaj jest Stare Miasto, a część na południowy brzeg Strawki na wzgórze, gdzie przy Krakowskim Przedmieściu kościół Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny stoi, a przed wiekami rosły bujne lasy. Miejsca tu było dużo, więc rozwinęła się osada duża i ludna, a tam gdzie stoi kościół, rósł święty gaj, czczony przez długie lata jako siedlisko bogów pogańskich, którym pod świętymi drzewami składano ofiary i dary rozmaite. W tym miejscu gdzie dzisiaj stoi dzwonnica, rósł jakiemuś bóstwu poświęcony dąb ogromny, którego kora i drewno służyły jeszcze w XVIII wieku za lekarstwo dla ludzi i zwierząt domowych. Ponoć zamieszkane było przez pogańskie bóstwo, zwane Czarnym, któremu mieszkańcy Krakowskiego Przedmieścia oddawali cześć w dawnych czasach. Musiało ono jednak opuścić swoich wyznawców po przybyciu na te ziemie Piotra Morawiaka.